Kukbuk
Kukbuk

Otwarty Kraków. Z wizytą u Kasi Pilitowskiej

Wielbiciele polskiego dizajnu, poszukiwacze bazarowych skarbów i niestrudzeni odkrywcy śmietnikowych perełek – dziś zabieramy was do Krakowa, by pokazać, jak mieszka Kasia Pilitowska, współwłaścicielka restauracji Ranny Ptaszek i Hummus Amamamusi.

Tekst: Anna Czajkowska

Zdjęcia: Zuza Rożek

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 38 minut!

Hummusiję Kasia prowadzi ze swoim partnerem Bartem Suderem, a Rannego Ptaszka wspólnie z córką Zosią. Szczęśliwie dla nas lokale znajdują się blisko siebie, więc przy okazji krakowskiej eskapady zaglądamy do obu.

Umawiamy się pod Rannym Ptaszkiem, ale w niedzielny poranek lokal przeżywa oblężenie – nic dziwnego, sycące, opisane przez dziewczyny w książce „Jajko” śniadania wyglądają kusząco. Stajemy więc pod kościołem św. Katarzyny w oczekiwaniu na właścicielki, które, widząc tłum w środku, decydują, że zaczniemy zwiedzanie od mieszkania Kasi. – Jest tuż obok – mówi Kasia, i tym razem trzeba to interpretować dosłownie.

wnętrze restauracji, krakowska śniadaniowania

Ranny ptaszek

Po drugiej stronie ulicy, w przepięknej kamienicy, na 110 metrach kwadratowych Kasia stworzyła przestrzeń, której centralną częścią jest kuchnia. Z balkonu doskonale widać Rannego Ptaszka, a z okien sypialni kuchnię Hummusii – lokalizacja jest więc idealna. Wspinając się po schodach, pytamy, dlaczego Kasia zdecydowała się wziąć udział w festiwalu Otwarte Mieszkania, którego trzecia edycja stała się pretekstem do naszych odwiedzin. – Z Justyną Piwowarczyk, pomysłodawczynią krakowskiej edycji festiwalu, poznałam się w trakcie projektu Krakowska Zupa, który z Bartem bardzo wspieramy – tłumaczy Kasia. – Raz w roku w Ambasadzie Krakowian młodzi ludzie przedstawiają swoje pomysły na zmianę Krakowa, my serwujemy zupę, a zebrane w ten sposób pieniądze trafiają do tego, kto wygra w głosowaniu publiczności na najlepszy projekt. Bardzo chcieliśmy wiedzieć, o czym myślą młodzi ludzie, jak chcą zmienić Kraków, co ulepszyć. Justyna mnie zachwyciła i chociaż nie wygrała, postanowiłam, że pomogę jej przeszczepić festiwal na krakowski grunt. Dałam jej listę osób, których mieszkania były warte odwiedzenia, poleciłam pracownie znajomych artystów i oczywiście udostępniłam do zwiedzania własną przestrzeń.

właścicielka rannego ptaszka
mieszkanie właścicielki rannego ptaszka w krakowie

W tym roku zaprasza gości na jeden weekend, trzy wycieczki w ciągu dnia. To dużo, bo przychodzi około 20 osób naraz, czyli 60 jednego dnia. – Cieszy mnie to, że festiwal się rozwija – podkreśla Kasia. – Ja też na tym korzystam. Ci, którzy udostępniają mieszkania, mogą jako pierwsi wejść do innych udostępnionych mieszkań, poza kolejnością. W zeszłym roku odwiedziłam trzy fantastyczne miejsca i poznałam osoby z cudownym podejściem do życia. Widziałam na przykład genialne mieszkanie w PRL-owskim wieżowcu między Wrocławską a Mazowiecką, przerobione ze starej pralnio-suszarni. Górą można przewędrować dookoła całego bloku! – opowiada Kasia, a my po przywitaniu się w progu z psem Racuchem rozpoczynamy buszowanie w jej przestrzeni.

Zwiedzanie podczas festiwalu Otwarte Mieszkania wygląda trochę jak wizyta w muzeum i, jak mówi Kasia, początkowo wiele osób jest dość onieśmielonych całą sytuacją. – Gospodarz mieszkania ma na wstępie opowiedzieć związaną z nim ciekawą historię. Mówi też, w jaki sposób stał się właścicielem danej przestrzeni. Ja, oprowadzając gości, skupiam się na przedmiotach. Staram się pokazać, że tak zwane przedmioty dizajnerskie nie są niezbędne, by stworzyć ciekawe wnętrze. Dostępność dizajnu z wysokiej półki jest zależna od pieniędzy, a ja chcę być przykładem na to, że można urządzić mieszkanie, bazując na rzeczach ogólnodostępnych i niedrogich.

"Chcę być przykładem na to, że można urządzić mieszkanie, bazując na rzeczach ogólnodostępnych i niedrogich."

Takich rzeczy w mieszkaniu Kasi jest wiele, za każdą kryje się jakaś historia – opowieść o sprzedawcy czy cudownym zbiegu okoliczności, który doprowadził do wejścia w posiadanie kolejnego skarbu. Zanim jednak wszystkie te przedmioty znalazły swoje miejsce, Kasia musiała stworzyć im przestrzeń, a jak wiedzą wszyscy weterani przeprowadzek, za pięknym wnętrzem zazwyczaj kryje się sporo pracy, jeszcze więcej czasu i masa niespodzianek, nie zawsze przyjemnych. Zanim Kasia trafiła do obecnego mieszkania, obejrzała ponad 100 innych, bo zawzięła się, że kiedy wejdzie do któregoś z nich, musi poczuć, że jest jej miejscem na ziemi. Uczucie pojawiło się akurat tutaj – i nie zgasło nawet w obliczu wystającej z sufitu słomy, wąskiego i ciemnego przedpokoju oraz zgniłej podłogi. – Kiedy weszłam tu po raz pierwszy, wszystko było ciemne, a przestrzeń była zamknięta – opowiada Kasia. – Tam, gdzie teraz jest mniejszy pokój, była kuchnia. W wykuszu był zabudowany pokój dziecka. Tutaj mieściła się antresola, na której pan domu miał biuro. Pani, która mieszkała tu wcześniej, paliła parkietem w piecu, a reszta podłogi była przykryta linoleum… we wzór parkietu. I choć nie wyglądało to zachęcająco, dla mnie było tym, o czym marzyłam. Bardzo chciałam też stworzyć mieszkanie od początku, więc w ogłoszeniach szukałam mieszkań do remontu.

ranny ptaszek

Choć wszyscy odradzali Kasi zakup mieszkania, na uczucie, że to jest jej miejsce na ziemi, nie było rady. Zaczęła od zmiany ułożenia i funkcji pomieszczeń. Zdjęła drzwi, które przysłaniały piękną, szeroką ścianę kominową, a stare przeniosła obok, na pamiątkę. Ściankami wydzieliła garderobę. Ale, jak wspomina, nie wszystko poszło po jej myśli. – Lubię opowiadać historie o tym, co się w mieszkaniu nie udało, żeby trochę ośmielić ludzi do zmian. Zawsze można z tego potem zrobić anegdotę – śmieje się Kasia. – Kiedy kupiłam to mieszkanie, przyszedł elektryk i kazał mi zaprojektować kontakty. Wzbraniałam się, ale mnie przymusił, a ja projektowałam na wyczucie. Tu został mi kontakt od lampy, którym nie trafiłam nad stolik, ale jest gorsza rzecz. Zanim doszłam do tego, że w kuchni chcę mieć taki centralny mebel, w którym mieści się całe kuchenne życie, zaprojektowałam szafki, półki i kontakty pod taką klasyczną kuchnię. Potem dopiero przyszła myśl, że skoro mam 37 metrów jadalni, to nie będę stać tyłem do gości z mikserem w ręku. Kiedy byłam w nieistniejącej już krakowskiej restauracji Strefa 22, która właściwie była mieszkaniem w kamienicy przy Rynku Głównym, zauważyłam taki właśnie kompletny bar – bez szafek pod ścianami. Dzięki temu mieszający drinki barman miał z nami kontakt. Pomyślałam wtedy, że tak ma wyglądać moja kuchnia przyszłości – i taka jest. Zostało za to gniazdko przygotowane pod nigdy niezamontowany okap. Można by zamaskować, usunąć – ale zostawiłam je, bo przypomina mi o tej historii.

"Lubię opowiadać historie o tym, co się w mieszkaniu nie udało, żeby trochę ośmielić ludzi do zmian"

ranny ptaszek

Projektowanie wymarzonego wnętrza 17 lat temu nie było proste. Materiały, które teraz można zamówić wszędzie, były trudno dostępne, a Kasia nie lubi półśrodków. Mebel, którego nie lubi nazywać wyspą, czyli serce jej kuchni, powstał pod wpływem zdjęcia starej apteki i wiszących w niej przedwojennych szafek. Podejrzany w Strefie 22 bar był fajny, ale Kasi zależało, by nie miał znamion nowoczesności. Na wyrwanej z zeszytu kartce narysowała wizję przyszłego mebla i ruszyła na poszukiwanie stolarza do Kalwarii Zebrzydowskiej. – To miasteczko pod Krakowem jest synonimem złego smaku – mówi. – Jest tam stała wystawa mebli i widać na niej cały przekrój gustów – meble à la gdańskie, różowe sypialnie. Poszłam do panów stolarzy, powiedzieli, żeby się nie martwić, bo zrobią to, czego klient sobie życzy i co mu w duszy gra. Podsunęłam im tę kartkę, na której narysowałam to, co grało w mojej. Pokiwali głowami, zapytali, z czego ma być. Powiedziałam, że z surowego dębu, powiedzieli, że zrobią. I zrobili. Blat chciałam mieć z jednego kawałka drewna o długości prawie 4 metrów. Problemem było wniesienie go na górę, wciągaliśmy go między schodami, na linach, bo jak zakręcić na klatce schodowej takim kolosem? W środku okazało się, że nasza podłoga się zapada, więc cokół trzeba było zrobić od początku – na przedzie ma 4 centymetry, a potem 10.

ranny ptaszek
otwarte mieszkania, ranny ptaszek

Gabinet

Wędrujemy do pokoju, w którym oryginalnie była kuchnia. – Choć parkiet wygląda tu jak w reszcie mieszkania, odkupiłam go ze szkoły, która podłogę w sali gimnastycznej wymieniała na nowocześniejszą. Stare parkiety są odleżane, więc ten już nie będzie się wyginał – mówi Kasia. – Łóżko kupiłam pod halą targową, było w niezbyt dobrym stanie i sama je malowałam. A wersalkę, o której zawsze marzyłam, znalazłam przez ogłoszenie u pana z Zabrza. Pan nie uprzedził nas, że kanapę musimy z willi wynieść sami. Stała na pierwszym piętrze, więc trzeba było zatrudnić kogoś do pomocy. Właściciel powiedział, że jeśli z naszą ekipą pomożemy mu przenieść kilka innych rzeczy, będziemy mogli wybrać sobie kilka drobiazgów gratis. I stąd mam przepiękny zegar Mera Poltik, ikonę polskiego dizajnu, i lampkę, która stoi w gabinecie. W willi pokoje były urządzone według dekad, od lat 60. do współczesności. Były tam i obłędne rzeczy, i kompletne barachło. 

Z okien sypialni można podglądać pracę w kuchni Hummusii Amamamusi i miejsce, gdzie powstaje kimchi Las Vegans. – Nie przepadam za firankami i zasłonami, postanowiłam więc, że zainstaluję drewniane żaluzje na wzór francuskich. Można dzięki nim regulować światło, a wciąż uciec przed wzrokiem sąsiadów. Dzięki nim przestrzeń stała się intymna, ale nie ciemna.

właścicielka rannego ptaszka, mieszkanie w krakowie

Po przeciwległej stronie Kasia sześć lat temu posadziła pnącza. Dzięki temu brzydka elewacja z naprzeciwka nabrała charakteru, a z okien sypialni roztacza się piękny widok. – Nie wszyscy sąsiedzi je lubią, więc tym, którym nie odpowiadają, przycinamy je co roku pod linijkę – śmieje się.

Za dywan w sypialni posłużył dekoracyjny kilim – jedna z nowych fascynacji Kasi. To właściwie jedyna ozdoba, prócz lamp i oryginalnego kwietnika, który przyjechał niedawno z Warszawy. – Chciałam, żeby sypialnia była oszczędna. Prócz łóżka jej centralnym punktem jest koza, palimy w niej ostatni rok, bo przerzucamy się na biopaliwo. Już testowaliśmy, jak to będzie, klimat ratując odgłosem ogniska odtwarzanego z YouTube – śmieje się Kasia.

ranny ptaszek

Naszą uwagę zwracają niezwykłe krzesła z lat 60., z rozkładaną podstawką niczym pod laptopa. –Dostałam je w prezencie od chłopca Zosi, który je znalazł w jakimś magazynie. Okazało się, że pochodzą z sali konferencyjnej na Wawelu. To projekt profesora z ASP. Są wykonane z dębu, więc potwornie ciężkie i zabierają dużo miejsca – nie sprawdziły się na konferencjach, ale dla nas są idealne – podkreśla Kasia.

Lampa francuskiej firmy Jieldé

"Staranie się o to by wszystko w mieszkaniu było idealnie dobrane jest niepotrzebne."

Kasia uważa, że staranie się o to, by wszystko w mieszkaniu było idealnie dobrane, jest niepotrzebne. – Przemycam rzeczy inspirujące, ale mam też przedmioty z Ikei, która zatrudnia świetnych projektantów, tyle że nie trzeba wystawionych tam pomieszczeń odtwarzać jeden do jednego. Można wziąć z oferty to, na czym nasza przestrzeń zyska, zamiast za sporą cenę kompletować cały zestaw. Kiedy ludzie wchodzą do mojego mieszkania, nie bardzo rozróżniają, co jest tym dizajnem od superprojektantów. Staram się go trochę ukryć, a jednocześnie czerpać przyjemność z posiadania. To jest na przykład lampa francuskiej firmy Jieldé, uznawana za ikonę francuskiej sztuki przemysłowej. Zawsze chciałam ją mieć, a nie jest to wydatek pierwszej konieczności. To lampy z lat 50., powstałe na użytek wielkich francuskich fabryk, każda z nich ma fabryczny numer. Miały być funkcjonalne, trwałe i dawać precyzyjne światło. Można je przesuwać we wszystkie strony, a dzięki uchwytowi na abażurze nie łapie się za rozgrzany klosz. Są niepodrabialne i występują we wszystkich kolorach. Jednak ludzi, których oprowadzam, namawiam, żeby zaczęli inwestować w rzeczy, które kosztują niewiele, a dają niezwykły efekt. Na przykład polskie kilimy z Cepelii – są niedrogie, a powodują, że przestrzeń staje się zupełnie inna.

ranny ptaszek

Jeden z kilimów czekający na powieszenie.

To prawda. Kilimów jest kilka, a każdy ma inny wzór. Jedne z nich służą za dywany, inne jako narzuta, a najnowszy nabytek zawiśnie na ścianie – z dala od wylegującego się na wersalce Racucha. Naszą uwagę przykuwają lwie łapy. Jak się okazuje, to zostawione na pamiątkę nogi oryginalnej wanny, której niestety nie dało się uratować. – Kiedy się tu wprowadzałam, nie było jeszcze takich usług, które umożliwiały ratowanie starych rzeczy – opowiada Kasia. – Ale i tak wyszło na to, że mam tu niezwykłą wannę z nieistniejącej już fabryki emalii w Olkuszu. Mam fioła na punkcie olkuskiej emalii i wtedy, jeszcze nie wiedząc, że przedsiębiorstwo zniknie, poprosiłam, by olkuska fabryka pokryła mi wannę emalią z obu stron i pozostawiła na zewnątrz logo „emalia Olkusz”. Nie chciałam tej wanny zabudowywać, bo uważam, że kształt starych emaliowanych wanien jest tak wspaniały i prosty, że warto go eksponować. I dzięki temu mam oryginalną pamiątkę.

ranny ptaszek

W kuchni podziwiamy wiszący na ścianie talerz z innej słynnej polskiej fabryki – egzemplarz powstał na 600-lecie Koła w 1964 roku. Choć mógłby być rodzinną pamiątką, jego historia jest zupełnie inna. – Moja mama jest lwowianką i właściwie cała moja rodzina jest ze Lwowa, zarówno ze strony mamy, jak i taty. Po wojnie moja jedna babcia wybrała Kraków jako cel podróży, a druga pojechała w centralną Polskę i zatrzymała się w Kole. Część rodziny pracowała, malując fajansowe naczynia w Fabryce Fajansu w Kole. To te charakterystyczne kobaltowe kwiaty zwane później „włocławkami”. Po 1974 roku kolska fabryka została połączona z Zakładami Ceramiki Stołowej we Włocławku – tłumaczy Kasia. – Talerz kupiłam przez przypadek, pod halą targową. Mogłabym dać za niego miliony. Wisi w centralnym miejscu, żeby przypominał mi o korzeniach i tym, skąd jesteśmy. Koło to pierwszy powojenny przystanek moich dziadków od strony taty. Dziadzio, geograf, został tam dyrektorem szkoły podstawowej, a babcia uczyła historii. Nie było tam innego przemysłu, więc wszyscy wujkowie i ciocie pracowali w Fabryce Fajansu. Panie malowały talerze.

"Czuję się krakusem, mimo, że się tu nie urodziłam. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła żyć gdzie indziej."

"Kraków to moje ukochane miejsce. Coraz gorzej się w nim żyje, ze względu na smog, ale jest moje."

Kasia czuje się krakuską, mimo że się tu nie urodziła. – Ale tu był mój pierwszy rodzinny dom, tu dorastałam – opowiada. – Bartek urodził się tutaj, Zosia też. Bardzo jestem związana z tym miastem i nie wyobrażam sobie, żebym mogła żyć gdzie indziej. To jest moje ukochane miejsce. Wprawdzie coraz gorzej się w nim żyje, ze względu na smog, ale jest moje.

Ten silny związek z Krakowem Kasia przekuła na pracę zawodową. Każda z jej inicjatyw związana jest z budowaniem lokalnej społeczności i jej aktywizacją. Z wykształcenia jest romanistką, skończyła też dziennikarstwo. Od kilku lat jest krakowskim korespondentem hotelu Puro. Wcześniej, przez niemal 10 lat, pracowała jako szef działu promocji w „Gazecie Wyborczej”. – W końcu pomyślałam, że nie chcę już pracować ani w mediach, ani w korporacji, bo choć to wspaniała praca, jest bardzo wyczerpująca, byłam w niej non stop – tłumaczy. – Szukając alternatywy, wpadłam z deszczu pod rynnę, bo zatrudniłam się jako rzecznik prasowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po siedmiu latach na tym stanowisku czułam, że czas na zmianę.

Hummusija kraków,

Tymczasem przeszliśmy z domu Kasi do położonej za rogiem Hummusii, gdzie rozmowę przejmuje Bart. To on zainspirował Kasię do zmiany. Po czterech miesiącach spędzonych w Afryce wrócił z pomysłem sprzedawania hummusu. – Wcześniej działałem w mediach, tworzyłem kampanie reklamowe. Po kilkunastu latach takiej pracy czułem, że pora robić coś namacalnego, co jest fizycznie widoczne – opowiada Bart o początkach hummusowego biznesu. – Wyjeżdżając do Afryki, wiedziałem, że po powrocie nie będę miał pracy, ale nikomu o tym nie powiedziałem, bałem się, że bliscy będą się martwić. W drodze powrotnej mój przyjaciel uświadomił mi, że już za parę dni wracam do starej rzeczywistości. Kiedy zapytał, co będę teraz robił, a akurat jedliśmy hummus, maczając w nim chleb, pomyślałem, że zajmę się jego produkcją. I kiedy przez dwa miesiące nie mogłem znaleźć żadnej pracy, wróciłem do tego pomysłu. Zacząłem robić hummus. Najpierw sam w domu, później w małym, wynajętym naprzeciwko lokalu. Teraz dalej hummus, ale chętnych do jedzenia jest tylu, że stworzyłem Hummusiję, mały bar z humusem, i zatrudniłem kilkunastu pracowników.

Kasia przyglądała się działaniom Barta i temu, jak fajnie jest nie pracować u kogoś. Po roku postanowiła pójść w jego ślady. Wymyśliła festiwal kulinarny Najedzeni Fest! i razem z Magdą Wójcik organizuje go od sześciu lat. – Potem zaczęłam pracować w Hummusii i to, co robiłam całe życie dla innych, PR, marketing, robiłam teraz dla siebie i Barta – wspomina. – I oczywiście razem z Bartem staliśmy za kontuarem i sprzedawaliśmy hummus.

hummusija kraków

Amamamusi

Najlepsze śniadania w Krakowie/Ranny ptaszek

Ranny ptaszek

Do tego zrywu wkrótce dołączyła Zosia – oznajmiła, że też nie chce już pracować dla innych. Najpierw przejęła stery w kuchni Amamamusi, a potem razem z mamą otworzyła Rannego Ptaszka. – Kiedy wynajęłyśmy ten lokal, nie było tu wody, elektryki i kanalizacji, a okna się nie otwierały – mówi Kasia. – Remont trwał długo, ale dzięki temu stworzyłyśmy miejsce, w którym Zosia może rozwinąć skrzydła. Ja jestem tam obecna jedną nogą, bo kocham pracować w kuchni, resztę czasu poświęcam letniemu Piknikowi Krakowskiemu, projektowi, który prowadzę z koleżanką w każdy weekend czerwca, lipca i sierpnia. Nawiązujemy do tradycji udawania się za miasto dla zdrowia i relaksu. Kiedyś, przed wojną, krakowianie wyjeżdżali na Bielany, za miasto odpoczywać, a pikniki i rauty to była w dawnym Krakowie rzecz codzienna. Jest więc dobre jedzenie, są zabawy sportowe i rekreacyjne, jednym słowem, błogie nicnierobienie w lecie w mieście. Później wszedł w życie zakaz deptania trawników i przestano rozkładać piknikowe koce w parkach. Od dwóch lat Kraków przeznacza duże środki na rewitalizację parków i zieleni. Na Pikniku Krakowskim pokazujemy, że teraz wręcz należy kłaść się na trawie – śmieje się Kasia.

śniadanie ranny pratszek, śniadaniownia kraków

"Robienie rzeczy związanych z jedzeniem powoduje, że jesteś bardzo związana z tkanką miejską (...) Skracanie dystansu między stołem a producentem jest bardzo ważne, ale pokazanie ludzi, którzy są zamknięci w kuchni i nigdy z niej nie wychodzą jest równie istotne"

Pierwsza edycja wypadła na tyle dobrze, że Urząd Miasta zaproponował wsparcie dla projektu. Od czterech lat dziewczyny realizują go dla miasta, pokazując, że miejską zieleń można zagospodarować w różny sposób. – Robienie rzeczy związanych z jedzeniem powoduje, że jesteśmy bardzo związani z tkanką miejską – podkreśla Kasia. – Popatrz na historię z Justyną: ja ugotowałam zupę, a ona przyszła przedstawić projekt. Prawdopodobnie nigdy byśmy się nie spotkały, gdyby nie to. Nieoczekiwane, ale jednak oczywiste połączenie, bo tam, gdzie stawia się jedzenie, tam gromadzą się ludzie.

Jak mówi Kasia, w jej rodzinie do stołu mogli zawsze dosiąść się nieznajomi i naturalne jest dla niej to, że miejsca i jedzenia trzeba użyczyć im zawsze. – Najfajniejsze w moim życiu jest to, że dzięki naszym działaniom udaje nam się łączyć ludzi – podkreśla Kasia. – Obie nasze restauracje urządzone są tak, by skracać dystans między gośćmi a obsługą. Najedzeni Fest! zrobiłam, by pokazać, że ludzie, którzy gotują, nie są anonimowi, mimo że najczęściej zamknięci w kuchniach, niewidoczni dla gości. To miała być przestrzeń do opowiedzenia innym o sobie i swojej kuchni. Skracanie dystansu między stołem a producentem jest bardzo ważne, ale pokazanie ludzi, którzy są w kuchni, a to właśnie oni przygotowują nasze jedzenie, jest bardzo istotne, buduje emocjonalną więź i zaufanie – dodaje Kasia.

śniadaniownia kraków

Ranny ptaszek

Kasia, Bart i Zosia wspierają swoich pracowników, kibicują im w usamodzielnieniu się. – Od samego początku służymy jako takie skrzydła, pod którymi można zrobić ciekawe rzeczy. Pierwszym wspieranym przez nas startupem kulinarnym był projekt syropów robionych przez kuzyna Barta, Janka Sitka. Mount Caramel ma już swoją fabryczkę, a produkowane w niej syropy są doskonałej jakości. W zeszłym roku dwóch naszych pracowników uruchomiło dwa kolejne projekty jedzeniowe. Za jednym stoją Karolina i Agnieszka z Las Vegans z jej wegańskim kimchi, drugi to Krzysiek i jego Majobez, czyli wegański majonez robiony na naszej aquafabie.

Jak mówi Bart, pierwszy pracownik to był dla niego wielki krok. Obecnie ekipa obu restauracji to ponad 20 osób. – Największym zaskoczeniem, po tym jak zacząłem prowadzić własny biznes, było to, jak bardzo dużą ponosi się odpowiedzialność. Na początku miałem takie złudzenie, że jeśli to moja działalność, będę wyjeżdżał na wakacje, kiedy chcę. Szybko mi to minęło – zwierza się. – Najpierw pojawiła się odpowiedzialność wobec tych, którzy chcą kupić mój produkt, potem za tych, którzy tu pracują. Nie mogę tak po prostu zamknąć lokalu, pracownicy mają swoje rodziny, dzieci, życie.

śniadanie w krakowie

Zosia woła nas do Rannego Ptaszka. Wreszcie możemy docenić zaprojektowane przez dziewczyny wnętrze. – Z Zosią śmiejemy się, że urządzanie naszych restauracji polega na wypchnięciu części przedmiotów z domu. Trochę skarbów nam klienci wytłukli, więc było nieco żal, ale pogodziłyśmy się z tym, że albo mamy naczynia takie jak wszyscy, albo oryginalne, z których stratą się godzimy – wspomina Kasia.

Osobowość i gust Kasi widać zarówno w Hummusii, jak i w Rannym Ptaszku. W każdym z tych miejsc na ścianach widać charakterystyczny wzór malowany wałkiem. W Hummusii Amamamusi i w domu Kasi jest on prawie identyczny, w tej samej kolorystyce, dzięki temu przez cały dzień mamy wrażenie, że gościmy w znajomych przestrzeniach. – Lubię się dobrze czuć w miejscu, w którym jem. Jestem w stanie nie przyjść drugi raz do restauracji, w której przestrzeni źle się czuję – mówi Kasia. – Zgrzebne, skandynawskie miejsca to nie mój klimat. Odarte są z osobowości właścicieli, a ja lubię, gdy jest eksponowana.

ranny ptaszek

Kasię, Barta i Zosię odwiedziliśmy z okazji tegorocznej edycji festiwalu Otwarte Mieszkania, który od trzech lat ma swoją krakowską wersję. Zamiast Sukiennic czy Wawelu można odwiedzić niedostępne na co dzień wnętrza mieszkań prywatnych czy pracowni artystycznych i poznać ich właścicieli. Prócz walorów estetycznych czy architektonicznych dostępnych przestrzeni i możliwości podejrzenia, jak mieszkają kreatywni krakowianie, ważny jest również osobisty kontakt i gościnność. Budowanie otwartości i umożliwienie dialogu pomiędzy mieszkańcami Krakowa stanowi istotny cel festiwalu. 

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk